czwartek, 17 maja 2012

ni kryminał, ni wydra

Co też mnie podkusiło? Przecież wiadomo, że nie lubię Coelho i nie potrafię dać się oczarować jego „fenomenowi”.
Rosyjski milioner zabija przypadkowe ofiary, jedną po drugiej, aby udowodnić swojej byłej żonie, że popełniła błąd odchodząc od niego i liczy na to, że pełna podziwu dla jego czynów, niewdzięczna i zdradliwa kobieta opamięta się i wróci do niego na kolanach. Koniec pieśni.
A dalej można już tylko usnąć, brnąc przez zagmatwane procesy myślowe mordercy, który wszystko sobie niby zaplanował, poukładał, a działa jak otępieniec we mgle. Gdzieś tam chodzi, kogoś tam spotyka, coś obserwuje, a jego ustami Coelho - tradycyjnie już - wymądrza się, tym razem na temat pieniędzy i sławy – zła tego świata, od których, jak wiadomo, sam autor nieustannie stroni, brzydząc się karierą… Modelowa obłuda.
Reszta książki to świat rozkapryszonych reżyserów filmowych, nieszczęśliwych, niedoszłych modelek oraz szalenie interesujące problemy nadętych gwiazd i producentów filmowych. 
Wszystko to podczas jednego dnia i nocy na festiwalu w Cannes.
Ileż ten Coelho musiał się nasiłować, żeby wypełnić niemal 350 stron powieści i pokazać się znowu jako współczesny nauczyciel i prorok, wskazujący jaką drogą nie iść, czemu nie dać się zwieść i przed czym się strzec. Mówi o rzeczach oczywistych, jakby jako jedyny, nieomylny odkrywał przed czytelnikiem nieujawnioną prawdę o świecie castingów, mody i kariery. Frazes za frazesem. Sztampa, wtórność, wątłość i brak pomysłu, męczące do bólu. 
Po raz kolejny stwierdzam, że powieść pod nazwiskiem Coelho to niestety strata czasu, czytana na własną odpowiedzialność.

Ocena subiektywna: 1/6.

P. Coelho, Zwycięzca jest sam, Warszawa 2009, 346 s.

środa, 16 maja 2012

co Polak wie o Kubie?

Zaczęłam powoli, z namaszczeniem, dokładnym oglądaniem fotografii i studiowaniem opisów. Później poszło szybko, bo to jest magnes, lawina - wciąga, pochłania, nie pozwala przestać. Książka okrutna - czyta się sama. Ale pod koniec opamiętałam się i udało mi się zwolnić, bo nagle mnie olśniło: „rety! zaraz się skończy!”.
Dotychczas unikałam tekstów Beaty Pawlikowskiej, ponieważ, jako osoba, nie budziła mojej sympatii, prawdę mówiąc bez powodu, tak po prostu. I gdyby nie polecenie, to pewnie nie sięgnęłabym - przez swoje uprzedzenie - po nią nigdy.
Przygoda z Blondynką na Kubie okazała się świetną zabawą. Nie ma w tej pozycji zbędnego zdania, zbędnego słowa. I nie jest to fachowa literatura podróżnicza ani przewodnik, tylko po prostu wciągająca podróż po kraju Fidela Castro, kraju przeciwności i dziwności, podróż w poszukiwaniu prawdy o legendzie Ernesto Che Guevary. Wraz z nami, w ten pełen kolorów i smaków świat, zatapiają się Flegmatyczny Anglik i Szalony Hiszpan, postaci równie ciekawe jak mieszkańcy wyspy.
Niesłychanie lekka i pełna humoru treść jest równie barwna jak piękne zdjęcia i wesołe rysunki autorki. Gorąca jak Kuba zachęta do czytania.
(Dziękuję Ci Aniu i proszę o więcej.)

Ocena subiektywna: 6/6.

B. Pawlikowska, Blondynka na Kubie, National Geographic, Warszawa 2006, 239 s.

piątek, 4 maja 2012

jestem niebieski


 
inność rodzi złość...  [Myslovitz]

Kiran to „laluś”, „pedzio” i „balerina”. Uwielbia bawić się lalkami, malować kosmetykami mamy i tańczyć. Jest dwunastoletnim hindusem, synem emigrantów, który stojąc na początku swojej drogi ku dojrzałości, poznaje ludzką seksualność i zmysłowość, wkracza w sferę erotyki i pornografii. W oczach rówieśników jest dziwakiem i odszczepieńcem, doskonałym obiektem żartów i drwin. Szansą na zdobycie akceptacji wśród kolegów, nauczycieli i rodziców staje się dla niego coroczny, szkolny Festiwal Talentów, gdzie może pokazać całemu światu, kim naprawdę jest.
A kim naprawdę jest Kiran Sharma? Podczas intensywnego poszukiwania swojej tożsamości odkrywa, iż jest kolejnym wcieleniem błękitnoskórego Kriszny, hinduskiego boga zbawienia.
Powieść w bardzo subtelny sposób pokazuje walkę chłopca z wrogą rzeczywistością. Kiran jest za bardzo amerykański, aby czuć się dobrze wśród Hindusów, a jednocześnie zbyt hinduski, by odnaleźć się w świecie Amerykanów. Rodzice chłopca, aby zniwelować brak akceptacji dla niego, płynący z zewnątrz, udają, że kompletnie nie dostrzegają jego inności. Bo przecież każdy z nas jest czasami przeświadczony o swojej odmienności, wręcz jej pragnie, aby być lepszym, odróżniać się na tle innych, czasami też po prostu nie umiejąc ocenić co jest normalne, a co nie.
Zaczęło się banalnie, bo zauroczyła mnie okładka. A oprócz niej dostałam autentyczną, napisaną czule i zabawnie, ironiczną i mądrą powieść. Może chwilami za bardzo przepełnioną mało istotnymi detalami, elementami, które wydłużają fabułę, ale zbudowany dzięki nim koloryt daje pełniejszy obraz świata i wyobraźni dziecka.
Powiązania z „Życiem Pi” Martela - krzyczącego z zachęt wydawcy - nie odnalazłam.

Ocena subiektywna: 4/6.

R. Satyal, Błękitny chłopiec, Kraków 2011, 299 s.